A no nie zdążyłam do Was już więcej napisać, bo byliśmy zajęci turystyką taksówkową i integracją z miejscową grupą imprezową.
Teraz jest godz. 2, 30 w nocy i ja oczywiście próbuję się przestawić na czas katowicki co jak widać nie bardzo mi wychodzi. Postanowiłam, więc dosłać Wam jeszcze kilka informacji, bo nie wiem czy uda mi się to wszystko wrzucić na stronę przed Świętami (wszystko w rękach Roberta). O, i Krzysiek wstał a mówił, że już jest całkowicie przestawiony.
Dobra, dobra wracam do tematu.
Turystyka wyglądała następująco. Wzięliśmy sobie na cały dzień taksówkę za 120 zł i facet nas obwiózł po atrakcjach Boholu. Oglądaliśmy Czekoladowe Wzgórza czyli pagórki uformowane jak dokładnie napisano na tablicy informacyjnej „dawno, dawno temu” przez naniesione z morza kawałki muszli i koralowców. Jak jest słońce to w jego świetle mają brązowy kolor i dlatego też zostały nazwane „czekoladowe”. Miałam cichą nadzieję, że uda mi się tam zjeść coś przepysznego, bo jak wiadomo jestem uzależniona od słodyczy, ale nic z tego. To nie jest Ameryka i jeszcze nikt na to nie wpadł, że powinno się na punkcie widokowym sprzedawać czekoladę, chociażby na gorąco.
Obeszłam się smakiem i pojechaliśmy zobaczyć maciupeńkie małpki i pytona.
Małpeczki były przecudne. Mamo, kiedyś obiecałaś, że mi kupisz małpkę, pamiętasz jak się cały dzień cieszyłam? Ta by się świetnie nadawała. Jest mała i grzeczna, prawie się nie rusza, bo słabo widzi. Niestety tak jest tylko za dnia, bo podobno w nocy bardzo rozrabiają. Nazywają się Tarsier i są pod ochroną, bo zostało ich tylko kilka na wyspie, która jest ich jedynym domem. Pyton był bez sensu ale za to duży.
A wieczorem, wiadomo imprezki. Nie jakieś tam huczne dyskoteki, bo takich na szczęście na Allona Beach nie ma, ale całkiem spokojne siedzonko i alkoholizowanie się. Dziewczyny – Shella, Joy, Jovy, Bea i Armi piją drinki, które nazywają „cooperation” czyli najzwyczajniej na świecie podłączają się komuś do drinka i puszczają go między siebie. Najczęściej podłączały się Kristoferowi z Berlina ale Krzysiek też im stawiał, „..żeby było wesoło” No i było. Najfajniej opowiadała różne teksty Jovy, która jak się okazało była „she is he”. Naprawdę nie do poznania, tym bardziej, że przypominała nam do złudzenia jakąś znajomą. Dziewczyny zakochały się od pierwszego wejrzenia w Martinie i już tylko cały czas kazały nam obiecać, że następnym razem go przywieziemy. Opowiadały nam też, że nie jest łatwo żyć na Filipinach, szkoły są płatne, przeciętnie zarabia się 250 usd i wszędzie panuje okropna korupcja. Ale Filipińczycy tak są wychowani, że zawsze się śmieją i jak to Jovy mówiła
„ O, nie mamy co dziś jeść, ha, ha, ha. O, nie mamy na lekarstwa dla dziecka i też ha, ha”
Śmiech im daje siłę do walki z codziennością, śmiech i wiara, bo 90% z nich to katolicy, którzy przy każdym naszym przedstawieniu się mówili, że kochają Jana Pawła II.
Ale na koniec się zrobiłam nostalgiczna, to pewnie przez ten śnieg za oknem, który przypomina, że za niedługo Boże Narodzenie, które na Filipinach już trwa na całego. Jak im Krzysiek powiedział, że u nas choinkę się stroi w Wigilię to pękali ze śmiechu.
To tyle wieści z podróży. Informacje praktyczne umieszczę na stronie.
Żegnam z pięknie zaśnieżonej Lgotki o 3,30 nad ranem i do szybkiego zobaczenia.
Anka i oczywiście Krzyś, który jeszcze nie śpi.
ps. Bardzo wszystkim dziękuję za zwrotne maile, super mi się pisało jak dawaliście znać, że czytacie.
Nie napisałam Wam jeszcze o balut, no to o nich będziecie musieli sobie poczytać na stronie.