Witam, witam,
Dzięki za komentarze i cieszę się, że czytacie, bo tak głupio pisać do samej siebie. Chyba.
Już trochę podżyliśmy w tej naszej podróży, bo cały czas z transportem idzie jakby po grudzie ale potem znowu gładko. Jak już wiecie po skasowanym samolocie dolecieliśmy w końcu do Puerta Princessa i tam spaliśmy w Malona Hotel i Restaurant za 1200 „wariatów” (jak na wszystkie zagraniczne pieniądze mówi Paszczak, co się świetnie przyjęło, bo kto by spamiętał te wszystkie waluty świata). Hotelu nie polecam, bo stary. Tutaj stary równa się – niedomyty i nie ma znaczenia czy są kafelki, basen, TV i AC – jest stary i już. Do tego nockę miałam przednią, bo szczęśliwie napiwkowany Krzyś chrapał obok mnie a ja się przestawiłam i spędziłam noc na oglądaniu „Gliniarza w przedszkolu”, słuchaniu karaoke z pobliskiego baru, a po skończonych występach narąbanych angoli słuchałam piana niezliczonej ilości kogutów, które chyba z całych Filipin akurat się zjechały aby utulić mnie do snu.
Ale nic to, bo rano czekała nas 5 godzinna podróż autobusem do Sabang, którą straszyła nas nieco recepcjonistka, mówiąc, że cały czas lalo i drogi są słabo przejezdne. Więc wystartowaliśmy o 6 rano na dworzec PKS-u i o tej porze byliśmy tam jedynymi białymi, potem przyjechali jeszcze inni ale nie wybierali się w naszym kierunku. Trochę na nas lokale dziwnie patrzyli ale my twardo, że chcemy jechać na pewno tym autobusem, w to miejsce. Jak już zapakowało się do odpowiednika naszego mini-busa 23 osoby dorosłe, 6 dzieci i 2 szczeniaki okazało się że jest oprócz nas jeszcze dwójka Włochów – nieco przerażonych i 1 Niemiec zupełnie na luzie. Ruszyliśmy i jedziemy, myślę sobie trochę ciasno, bo między nogami mamy ze 20 worków ryżu ale jak na razie jest, ok. Droga prosta jak stół, dzieci śpią, wszyscy się uśmiechają do nas, my do nich i tak sobie jedziemy, jedziemy, droga się trochę pogarsza ale i tak jest o niebo lepsza jak w czasach mojego dzieciństwa koło Rancza na wsi u moich Dziadków, więc jedziemy i nagle koniec. Dojechaliśmy! Po 2,5 godz. byliśmy na miejscu, bez żadnych przepraw przez rwące rzeki, gum, korków, napadów! NIC! Musze przyznać, że trochę byłam rozczarowana ale za to Sabang mi to „rozczarowanie” wynagrodziło.
Jest tam piękna piaszczysta plaża – jak na Helu, cieplutka lazurowa woda – jak nie na Helu, 1 fajny drogi hotel i kilka „resotrów” dla lonleyplanet’owców (Ania, Grażyna, Agnisia, Krzyś i Maciek na pewno wiedzą co mam na myśli).
Przyjemnie, ciepło, słonecznie, oczywiście Krzysiek natychmiast znalazł plażę naturystów i opalaliśmy zgodnie z zaleceniem Asi Z. gołe pupy. A wieczorem, no jakżeby mogło być inaczej z Krzyśkiem Szczęściarzem – właściciel naszego „resortu” (tym razem to zrobiliśmy i spaliśmy z zaleceniem BOOK czyli przewodnika Lonley Planet), miał urodziny. Bez komentarza.
A może jednak mały: Facet się nie spodziewał, ze biały może wypić tyle piwa ale trudno, u nich też jest „zastaw się a postaw się”. Tak czy inaczej grilowany tuńczyk był wyborny.
„Resort” nazywa się Mary’s i jak się domyślacie jest STARY. Tyle, że dodatkowo nie ma ani basenu, ani AC ani wiatraków, bo prąd jest od 18-24-tej, ale za to miał hamaki przed domkami z przecudnym widokiem na zatokę.
A zapomniałam Wam napisać po co tam przyjechaliśmy – żeby zobaczyć rzekę – najdłuższą na świecie podziemną rzekę żeglowną, która ubiega się o wpis na listę „Siedmiu nowych cudów świata”. Była naprawdę ciekawa. Widzieliśmy różne formacje stalaktytowo-stalagmitowe: Matkę Boską, Kaczyńskiego, ogromne banany, mango i ogórki. Krzysiek co jakiś czas widział penisy ale to normalne bo większości facetom się tak kojarzą tego typu nacieki skalne.
Koniec. Potwornie się dziś rozpisałam ale wybaczcie, bo internet nam za darmo. Jesteśmy na miejscówce nadanej mam przez pp. Wcisłów w El Nido. Pani właściciel Was pamięta i serdecznie pozdrawia
jako i ja wszystkich
i oczywiście Krzysiek – sam przyszedł i kazał mi to napisać i znowu poszedł do ogniska, bo tam z gospodynią sobie opowiadają historyjki o Japonii, chyba?