Skip to main content
092-IMG_2523
Cześć!
Szczęśliwie dotarliśmy do domu już wczoraj, ale dopiero teraz zebrałem się żeby opisać jak sobie bez Was dalej radziliśmy. Pozostawieni sami sobie w 3 osobowej grupie poczuliśmy się nagle strasznie samotni, poza tym wracaliśmy na Alona Beach, która to urocza miejscowość jakoś nie zrobiła wcześniej na nas zbyt dobrego wrażenia. Zgodnie z przewidywaniami za 300 peso dostaliśmy się tam „tricyclem” w ok. 45 minut. Musiałem siedzieć bokiem z mocno wystającymi poza obrys tego wehikułu kolanami co w mieście okazało się dosyć stresujące, bo cały czas miałem wrażenie, że przytrę w końcu nimi jakiś inny pojazd lub wsiądzie mi na nie jakiś tubylec. Na szczęście obyło się bez takowych atrakcji.
Miasteczko, do którego wróciliśmy okazało się jednak całkiem przyjazne. Nawet pokój nr 13 w hotelu Cherys jeszcze na nas czekał i czekali też na nas nachalni wciskacze piździków i wycieczek. Osaczyli nas bo pogoda była mocno niepewna i jedynie tacy jak my frajerzy mogli się ewentualnie na coś innego niż drink w barze zdecydować. Ten wszechogarniający marketing jednak okazał się zadziwiająco skuteczny bo daliśmy się w końcu naciągnąć jednemu z naganiaczy na wynajęcie łodzi i zwiedzanie pobliskich wysp.  Przypadkowy wybór okazał się nawet udany, bo za ok. pół godziny czekała na nas przy plaży piękna biała łódż „Holly Infant 3” z 2 osobową śniadą obsługą. Oddaliśmy się więc pod opiekę Jezuska nr 3 licząc na niebiańskie przeżycia… i zaraz po odbiciu od brzegu znaleźliśmy się w środku tropikalnej ulewy! Świat nagle zniknął za ścianą deszczu, a my popatrzyliśmy na siebie z lekko niepewnymi minami. Spojrzeliśmy też od razu na kapitana naszego okrętu i pierwszego oficera, szukając na ich twarzach śladu strachu lub niepewności ale nic takiego nie było po nich widać. Dzielnie parli przed siebie z pewnymi minami jakby doskonale wiedzieli dokąd płynąć mimo, że widoczność spadła do jakichś 200m. Widać kompasy, a może nawet gps’y mają tak jak ptaki w głowach bo na okręcie żadnych urządzeń nawigacyjnych nie dostrzegliśmy. Faktycznie musiało tak być bo po ok. 45 minutach podróży wypłynęliśmy prosto na jedną z wysp. Deszczem mocno zacinało i zrobiło się nawet po raz pierwszy nieco zimno, ubraliśmy się więc w kamizelki ratunkowe. Wyglądaliśmy w nich prawie jak rozbitkowie na tratwie ratunkowej w czasie burzy. Jezusek w którego nie wierzę jednak postanowił się nieco sprężyć i udowodnić mi, że jednak istnieje i potrafi czynić cuda, bo natychmiast po przybiciu do brzegu wyspy niebo się rozstąpiło i wyszło piękne słoneczko. Tubylcy naciągnęli nas jak zwykle w tym kraju na kolejną opłatę za kolejną łódkę do której musieliśmy się przesiąść chcąc ponurkować. Początkowo Berni się nieco krzywiła bo łódeczka była wielkości kajaka, a po mrożącej krew żyłach podróży w burzy wchodzenie do wody wydało się średnio atrakcyjne. Okazało się, że nasze obawy były bezpodstawne. Kajak spisywał się na falach na medal, a miejsce do nurkowania okazało się naprawdę ładniutkie. Pływaliśmy wśród stad pięknych kolorowych rybek tuż nad zgrają nurków, zwiedzających ścianę rafy. Było bosko, nawet Berni przestała nagle marudzić. 🙂 Daliśmy się nawet zaraz potem namówić za 200 peso na zwiedzanie pasących się na podwodnej łące ogromnych żółwi. Miało ich być ponoć dużo, bardzo dużo, a w praktyce pasły się oczywiście tylko 2. Czyli wyszło po 100 peso za szt. 🙂 ale i tak było warto bo widok był zachwycający. Zachęceni sukcesami w snurkowaniu i pogodą daliśmy się poprowadzić Dzieciątku dalej na kolejną wyspę, tzw. piaskową. To ogromna łacha piachu na środku wielokilometrowej mielizny. Można tam chyba dojść na piechotę jak jest odpływ ale woleliśmy jednak łódką. 🙂 Po przybiciu do plaży rzucili się na nas sprzedawcy jeżowców i zanim się zorientowaliśmy łyknąliśmy z Majerem przywitalnego glucika ze środka jeżowej kulki. Było to nielada wyzwanie po zawartość takiego rozłupanego jeża przypomina ropę ze starej rany i w dodatku śmierdzi (albo jak kto woli pachnie) rybią spermą. Smakuje też chyba mniej więcej jak rybia sperma. Mogę się tylko domyślać bo na szczęście żadnej obcej spermy do tej pory nie próbowałem. 🙂 Majer po wciągnięciu glucika twierdził co prawda, że to smakuje jak kawior, ale nie wierzcie mu. Moim zdaniem to sperma i tyle. 🙂 Teraz już wiem czemu czasem dziewczyny nie lubią tak często robić loda jak tego oczekują faceci. 🙂 Smak jeżowca zabiliśmy natychmiast świeżym kokosem i udało się jakoś nie puścić pawia. Połaziliśmy chwile po wyspie obchodząc ją w 20 minut w koło (taka była ogromna), Krzychu kupił kilka muszli (potem cały czas się bał, ze go złapią z nimi na granicy i wsadzą do pierdla na 15 lat albo nawet utną głowę) i wróciliśmy na plażę. Jezusek jeszcze raz dał znać o sobie, tym razem karząc niewiernego czyli mnie poparzeniem słonecznym. Majer po cichu jednak trochę chyba w niego wierzy lub się go boi bo jego nie pokarał, podobnie zresztą jak i Berni ale w jej przypadku to chyba oczywiste. 🙂 Wieczorkiem zjedliśmy wspaniałe krewetki z grila i zasiedliśmy w jednej z ładniejszych restauracji na plaży. Jednym słowem zachowywaliśmy się jak grzeczni amerykańscy turyści na rodzinnych wczasach.

 Podsumowując, ostatni dzień pobytu na Filipinach można uznać za udany, a miejscówkę za godną polecenia pod warunkiem, że weźmie się wycieczkę na żółwiową wyspę i skosztuje tego rarytasu jakim są surowe wnętrzności jeżowca.

Potem już była tylko nudna wielogodzinna podróż która i Was, na szczęście nie za szybko, czeka. Z przerwą na sushi w Singapurze. My mieliśmy trochę szczęścia bo w A380 miejsca koło nas okazały się wolne i można się było nawet położyć na fotelach i wyspać. 🙂
Pozdrawiamy ze słonecznych i rześkich Katowic i dziękujemy Ani i Glusiowi raz jeszcze za zaproszenie na wspaniałą wycieczkę na wieś, a wszystkim pozostałym uczestnikom za wspaniałe podczas niej towarzystwo. 🙂
Jaro i Berni

 

One Comment