Skip to main content

23 – 28 październik 2007 – Koh Pee Pee

Od 4 dni okupujemy razem z innymi backpackami ( no, nie tylko) przepiękną wysepkę Koh Pee Pee. Pewnie kiedyś – zanim najechało się tylu turystów było fajniej, bo spokojniej ale teraz też można nieźle odpocząć. W tej chwili jest jeszcze przed sezonem i nie ma takiego tłumu ale nie wyobrażam sobie jak tu może być w Boże Narodzenie jak każda knajpa ma stoliki przygotowane co najmniej na 100 osób. Już teraz w średnich hotelach nie zawsze bez uprzedzenia (przynajmniej jednodniowego) można znaleźć wolny pokój, na szczęście w większości przypadków nam się to udaje i możemy spokojnie sypiać ani nie przepłacając ani co gorsza nie śpiąc w drewnianych chatkach, z różnymi „fajnymi” robalami.
v Wracając jednak do Koh Pee Pee: to są dwie wysypy – jedna Koh Pee Pee Don – zamieszkana, z infrastrukturą hotelową a druga dzika Koh Pee Pee Lay to Park Narodowy, gdzie na dziko mieszkają zatwardziali hipisi. Tę drugą można zobaczyć w filmie „Niebiańska plaża”, który jest grany raz w tygodniu w okolicznych knajpkach.

Co najfajniejsze – są tu przecudne plaże z mięciutkim, białym piaseczkiem – tego oraz ogromnej ilości owoców morza – można im zazdrościć. Ogólnie ludzie są bardzo fajni, wszyscy się uśmiechają niewymuszonym uśmiechem, sklepikarze nie są zbyt nachalni w proponowaniu swoich produktów a dilerzy trawki dyskretnie proponują swoje usługi. Słowem luz.

Codzienne ich życie to praca w przemyśle turystycznym i celowo używam tu tego określenia – przemysł, bo wszystko tu działa jak w fabryce. Rano rybacy płyną na połowy aby popołudniu dostarczyć swoje zdobycze albo bezpośrednio do restauracji albo do punktu skupu na wodzie, gdzie ryby wrzuca się do ogromnych wanien z lodem, żeby dowieźć je na miejsce przeznaczenia. Jak oczywiście ma się ochotę można jako turysta załapać się na łowienie ryb i dodatkowo taki rybak kasuje 70 zł. za całodniową wycieczkę z wyżywieniem – nie wiem tylko czy je się jak coś się złowi czy jednak dadzą wędkarzowi jakiś ryż z jajkiem i czymś tam czyli Phad Thai. Potem restauracje wystawiają te złowione cuda – ryby, kraby, homary, małże i krewetki przed swoim wejściem i można sobie wybrać na kolację taki okaz jaki się komu podoba – inna sprawa, że nie wiadomo na pewno, czy podadzą na stół wybrany kawałek. Jeżeli nie ma się zaufania do kucharzy i nie jest się pewnym czy otrzymało się wybrany przez siebie kąsek, to można się zapisać na kilkudniowy kurs kuchni tajskiej i wtedy nie tylko widać co się je ale i można te smaki powtarzać w domu – pod warunkiem, że u okolicznych sklepikarzy zakupi się trochę niezbędnych przypraw.

Jak już się taki turysta naje i oczywiście napije (Singa – to tutejsze najlepsze piwo), może się zrelaksować na prawdziwym tajskim masażu, salonów masażu jest tutaj tyle ile restauracji. Na każdym rogu dziewczyny nawołują do skorzystania z ich usług i co jest tego następstwem – oczywiście możliwość ukończeni kursu masażu. Ja osobiście uważam, że zdecydowanie lepiej jest na taki kurs wysłać swoją drugą połówkę – bo nam samym się do niczego dobrego taki kurs nie przyda (no chyba, że mamy coś z nim lub nią do załatwienia).

Nie będę oczywiście pisać Wam o restauracjach, barach, pubach, dyskotekach, pizzeriach, jadłodajniach, blaszkach i przenośnych straganach z naleśnikami, Phad Thaiami i smażonym bóg-wie-czym, bo to jest historia do przewodnika kulinarnego ale jest różnie i zazwyczaj pysznie. Wszyscy, więc pracują albo w gastronomii albo w handlu albo w usługach – jako masażystki, praczki ( bo za 3,5 zł możesz sobie uprać kg brudnych ciuchów) albo w transporcie – a jest rzecz niespotykana w żadnym innym kraju w jakim byłam. Wystarczy wylądować na lotnisku w Bangkoku a całą Tajlandię można zwiedzić jakby się jechało z biurem podróży. Należy tam podejść do biura turystycznego a oni sprzedadzą Ci łączony bilet np. na autobus nocny z kuszetkami, który dojeżdża do promu, który płynie na wybraną wyspę. Jak się wykupi jeszcze chociaż pierwszy nocleg w średniej klasy hotelu – to umyślny wychodzi do portu i dowodzi pod samą recepcję, gdzie boy hotelowy odnosi bagaże do pokoju. No, jest to bajka. Żadnego błąkania się po dworcach, sprawdzania połączeń i szukania kas biletowych – zapłacone w jednym miejscu odstawione w inne. To jest naprawdę ORGANIZACJA TURYSTYKI. Tego się należy od nich tego uczyć albo po prostu skopiować i naśladować.

I tym optymistycznym akcentem oraz pomysłem na nowy biznes kończę i oczywiście pozdrawiam wszystkich w imieniu swoim i Krzyśka, Martina i Krzyśka J, którzy siedzą właśnie na basenie chociaż pada deszcz, bo pada i tak przez 4 godz. dziennie, więc się już przestaliśmy przejmować z której strony woda.

Anka